Choucas - Zofia Nałkowska

Narracja
Streszczenie
Nie jest to obiektywne streszczenie książki, opatrzyłem je moimi komentarzami, które traktuję bardziej jako robocze notatki z czytania. Przytaczam spore ilości cytatów, które wydawały mi się istotne. Czasami zastanawiam się nad intencjami autorki, często zostawiam otwarte pytania bez odpowiedzi.
Książka składa się z 43 rozdziałów.
Rozdział 1
Wymiana zdań między narratorką i jej towarzyszem (partnerem) na temat sposobów porcjowania chleba dla ptaków. Nie do końca oczywiste z kim narratorka rozmawia. Przyrównuje dziwne zachowania wróbli do zachowań ludzi. (ostatni paragraf)
Rozdział 2
Opis ucztujących ptaków.
Rozdział 3
Przedstawienie Nory Tharp („najweselszej mieszkanki”). Wrażenie z zimowego spaceru, wprowadzenie Hiszpana Carrizalesa i Armenki Hovsephian.
Rozdział 4
Przedstawienie Francuzki Genowefe de Carfort, bardzo wyniosłej, bogatej mieszkającej w pałacu w Maroku, dumna ze swojej ojczyzny, choć rozczarowana współczeną fransucką polityką. Niezwykle oczytana, fascynująca partnerka do rozmów z narratorką. Przestawienie mieszkającego w Szwajcarii ale urodzonego w Rosji pana Tockiego, również dobrego kompana do rozmów. Nie pochwala rewolucji bolszewiskiej. Autorka wspomina, że de Carfort i Hiszpan Carrizales są najpiększniejszymi ludźmi w całym sanatorium.
Rozdział 5
Podziwianie pięknego nagiego ciała Ms Nory i znów uwaga jaki to Carrizalez nie jest piękny
„On jest piękny, czyż nie? — powiedziała.
„Jest piękny — i cóż z tego, cóż z tego?” — pomyślałam sobie ze smutkiem.”
Co ten smutek ma oznaczać?
Rozdział 6
Opis ucztujących ptaków
Rozdział 7
Przedstawienie Armenki - panny Hovsephian.
„Panna Hovsephian jest tak malutka i chuda, że to jest aż niewiarogodne. Nosi żałobę, ubrana jest czarno od stóp do głowy. Ma czarne włosy i wielkie czarne oczy w chudych powiekach, i czarną suknię, i czarny sweter, i czarne pończochy, i czarne pantofelki. Białe ma tylko ręce i drobną, chudą twarz.”
Wstrząsający opis ludobójstwa Ormian
„Kiedy rozpoczęła się wojna, nastały nowe prześladowania — i wtedy zginęło milion dwieście pięćdziesiąt tysięcy Armeńczyków. Turcy mordowali ich w mieszkaniach, na ulicach, po więzieniach. Małych chłopców spędzali na rynki miast i zarzynali siekierami i nożami, a za kordonem policji wyły z męki i szalały ich matki. Całe miasta armeńskie, całe wojska widm, całe zastępy mających umrzeć gnano przez bagna i pustynie szlakami, wzdłuż których gniły trupy tych, którzy poszli dawniej. Idąc, umierali z głodu i zarazy — mężczyźni, kobiety i małe dzieci. Zatrzymywali się na odpoczynki na cmentarzach, w truciźnie zaledwie przysypanych ziemią ciał. I znowu szli dalej, a w trawie między grobami zostawali umierający na tyfus i cholerę, do których kordon bronił przystępu amerykańskim i szwajcarskim sanitariuszom.W pobliżu miast nawet widziało się często po ziemi to jakąś rękę, to ogryzione kości, to kawałki gnijącego mięsa ludzkiego, z płytkich, zbiorowych grobów wywleczone przez psy. Wody Eufratu były zatrute, cuchnące od trupów...”
Rozdział 8
Pojawia się jeszcze jeden Armeńczyk, pan Peynirian. I znów, od razu dowiadujemy się sporo o jego wyglądzie
„Pan Peynirian nie był wcale podobny do kupca bagdadzkiego z bajek wschodnich, z dziecinnych marzeń albo ilustracyj Dulaca. Jego pospolita twarz mogła być twarzą zarówno Niemca, Francuza i Żyda, jego strój był przeciwieństwem wszelkiego egotyzmu.”
Sporo dowiadujemy się o historii Arenii oraz aktualnej międzynarodowej sytuacji Ormian. Na koniec Pan Peynirian zdaje szokującą relację
„Zdarzyło mi się widzieć dziwny klejnot. Był to różaniec do modlitwy, którego paciorki — te większe — od Ojcze nasz i mniejsze od Zdrowaś Maria — zrobione były z wysuszonych sutek kobiecych, z odciętych piersi pomordowanych Armenek...
Nikt na te słowa nie reaguje, żadna z postaci ani narratorka.
W ostatnim zdaniu panna Hovsephian mówi
"Jeden naród nie powinien uciskać drugiego, prawda”
Rozdział 9
Autorka przedstawia panią i pana Saint-Albert. W pierwszych słowach pisze, że ci ludzie i relacja między nimi jest czymś najbardziej interesującym dla wszystkich pozostałych gości. Szokujące jest umiejscowienie tych informacji zaraz po okropnościach, które poznaliśmy na temat Ormian.
Nie jest jasne czy to zamierzony zabieg narracyjny autorki aby użyć go jako paraboli do reakcji reszty świata na sytuację Ormian. Czy też po prostu fakt, że autorkę bardziej zajmują relacje międzyludzkie w skali mikro.
Przedstawienie państwa Saint-Albert. Para intryguje pozostałych gości, początkowo nikt nie wie jaka jest między nimi relacja. Widoczna jest tylko różnica wieku, ona jest starsza, chłodna i sprawiająca wrażanie wiecznie nieszczęśliwej, on uśmiechnięty, pełen werwy, chętny do rozmów.
„Pani Saint-Albert była wysoka, ładnie ubrana, ale już niemłoda. Miała rysy dobre, cokolwiek duże, rasowe, wyraz ust zimny i zimne spojrzenie. Zmarszczki tu i ówdzie — na szyi, przy oczach — nie od razu były widoczne”
„Pan Saint-Albert nie miał zadziwiającej urody Carrizalesa, ale niewątpliwie był zupełnie przystojnym człowiekiem. Ponadto miał uśmiech, mogący pobudzić do bicia serce kobiety nie tylko czterdziestoletniej.”
Pojawia się także sugestia narratora, że nie powinni być parą.
„Bo każde z osobna na swój sposób mogło być szczęśliwe. Reszta jej piękności — piękności artystek albo kobiet światowych, którym umówiona pobłażliwość ludzi przedłuża daleko ich młodość, mogła była dla człowieka w jej wieku stanowić jeszcze parę lat szczęścia.”
Rozdział 10
Zabawa na całego. Tocki gra na fortepianie. Rumun Est robi głupie i niewyszukane żarty
„Było wesoło, bo zeszedł na dół pan Est, śmiertelnie blady w swym starannym, czarnym stroju, bardzo brzydki, raczej jednak podobny do Samoańczyka niż do Żyda.”
„Jego pomysły były na poziomie jego wieku i miały charakter figlów studenckich.”
Ale wszystkim się podoba.
Rozdział 11
Coś więcej na temat pana de Fleche – sąsiada z dołu narratorki.
Spotkanie towarzyskie trwa, Tocki dalej gra na fortepianie. Przybywają kolejni goście: państwa Saint-Albert, panna Hovsephian oraz sąsiad narratorki z dołu pan de Fleche.
„Pan de Fleche jest wysokim człowiekiem przeszło trzydziestu lat, o jasnej, subtelnej twarzy i bardzo jasnych włosach.”
Ciąg dalszy plotkowania o Sait-Albertach
„panna Hovsephian zbliżyła się do nas.
— Oni jednak są małżeństwem, pan i pani Sait-Albert — powiedziała półgłosem, zwracając się specjalnie do pani de Carfort. — Są małżeństwem, ale pobrali się niedawno.
Pani de Carfort poruszyła się niespokojnie. I mnie także udzielił się niepokój: sprawa tych dwojga była rzeczywiście zbyt poważna.
— Pan Saint-Albert jest siostrzeńcem jej pierwszego męża — dodała jeszcze panna Hovsephian. Szczegółów tych dowiedziała się od pana de Fleche, który jada u siebie i rzadko jest widzialny. Znal ich dawniej, czy też tylko o nich słyszał. ”
Poznajemy głęboko nacjonalistyczne poglądy Hiszpana Carrizalesa tęskniącego za potęgą kolonialną Hiszpanii i krytykującego Blasco Ibaneza.
„Żarliwy katolik, co dzień chodzący na mszę, spowiadający się często i jedyny przy naszym stole obserwujący wszystkie posty, był wiernym synem dawnej kwitnącej Hiszpanii, zagrażającej niegdyś równowadze świata, Hiszpanii inkwizytorów i krzyżowych rycerzy, Hiszpanii fanatyzmu i chwały. Był czas, że zwyciężywszy Turków na Wschodzie, zapuszczała się do Afryki, zwalczała protestantów w Niemczech, Francji i Anglii, nawracała bałwochwalców Nowego Świata, wypierała spośród siebie Żydów i Maurów i w żarach autodafe rafinowała ogniste namiętności swojej wiary. Dzisiaj — skarlała i nic nie znacząca — od szeregu lat walczy niedołężnie ze zbuntowanym wodzem swego Maroka, śląc tam na stracenie wciąż nowe wojsko i złoto. Jakże naturalne wydawało się temu namiętnemu Carrizalesowi, że jednak trzeba tam walczyć wciąż — trzeba wysyłać ludzi i pieniądze, dopóki zbrodniczego i niepojętego oporu tamtych się nie przełamie.”
Usłyszawszy tyradę Carrizalesa, pani Hovsephian powtarza swoje wcześniejsze słowa, że żaden naród nie powinien uciskać drugiego.
Rozdział kończy się fragmentem
„Pani de Carfort popatrzyła na nią zimno i nie odpowiedziała nic. Ale gdy panna Hovsephian odeszła, zwróciła się do mnie:
— Ci Armeńczycy są wreszcie nieznośni. Oni zanudzają wszystkich swymi nieszczęściami. Wyznałam, że te ich nieszczęścia nie wydają mi się ostatecznie takie nudne.
Uśmiechnęła się swym drogocennym uśmiechem, tak pełnym finezji.
— My możemy coś o tym powiedzieć. Pani wie, że okupacja Cylicji kosztowała Francję dwa i pół miliarda? I ostatecznie znowu ich tam potem rżnęli.”
Bardzo znaczący fragment. Po pierwsze bardzo mocno konstytuuje obóz dumnych nacjonalistów tęskniących za kolonialną potęgą swoich krajów, Francuzki de Carfort i Hiszpana Carrizalesa, a po drugie jest to jeden z rzadkich momentów w całej książce, gdzie autorka jednoznacznie wyraża swoją opinię i podkreśla, że do tego obozu jej daleko.
Rozdział 12
Rozdział dwunasty poświęcony jest w całości panu Tockiemu. Nałkowska tutaj wprost wypowiada się na temat wagi jaką przywiązuje do wyglądu zewnętrznego człowieka. Jeśli do tej pory któryś z czytelników miał jakieś wątpliwości w tej kwestii, to tutaj zostają one całkowicie rozwiane.
„Widzę ze zdziwieniem, że parokrotnie już mówiąc o panu Tockim, wcale dotąd nie napisałam, jak on wyglądał. Myślę, że jednak trzeba to zrobić. Zwykle przecież jest bardzo ważne, jaką kto ma powierzchowność. Nie tylko rozmiary i barwa człowieka, ale jakiś zupełnie drobny szczegół postaci — gest rąk, osadzenie szyi, uśmiech — są wyrazem jego wewnętrznej natury. Te drobiazgi są to jakby jej sposoby, jej próby, aby się ujawnić, dyskretne usiłowania, aby za wszelką cenę dojść do głosu.
Tymczasem, gdy chcę napisać, jak wyglądał pan Tocki, to po prostu nic nie mam do powiedzenia. Jego cały wygląd był tak przypadkowy i nieważny, że o niczym nie informował, a jego samego do niczego nie zobowiązywał. Proszę mi wierzyć, że czy pan Tocki miał oczy niebieskie, czy czarne, to było i jemu, i innym zupełnie wszystko jedno.”
[…]
„ a kto by się tego domyślił, słysząc na przykład jego głos zbyt cienki, sposób mówienia rozwlekły, niemiły, trochę nosowy. I gesty miał jakieś niepotrzebne, głupsze niż on, wyrażające ukontentowanie nie wiadomo z czego.”
Autorka wypowiada też opinię, że wygląd człowieka powinien być w jakiś sposób zgodny z jego charakterem, że jeśli tak nie jest to ten człowiek jest źle odbierany przez innych.
„Był to pewno brak wewnętrznej harmonii, zakłócenie proporcji w układzie spraw ciała i ducha.
[…]
Bo na przykład taki Est był przecież i bardzo brzydki, i niewątpliwie zbyt poufały, i do tego jeszcze prawie umierający. Ale W nim to wszystko razem trzymało się jakoś i nikogo nie wprawiało w zakłopotanie.”
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nie wiem czy jest to wyjątkowa predylekcja Nałkowskiej, czy może uchwyciła ona coś na co ja nie zwracam uwagi. Jeśli faktycznie tak jest to jest to coś strasznie trudnego do ubrania w słowa.
Rozdział 13
Górski spacer narratorki, jej partnera, de Carfort i Tockiego. Cudowne opisy przyrody. Podczas wędrówki grupa spotyka pracującego człowieka, którego praca polegała na wożeniu drzewa opałowego do górskich klinik. Ładunek ciągnął pod górą na saniach, robiąc kilka takich kursów w ciągu dnia.
Fragmenty, które zrobiły na mnie wrażenie plastycznością opisu:
„W mrozie trzeszczącym, ponad wysokimi, przez trzy dni padającymi śniegami, toczyło się niebem głęboko niebieskim przepyszne tutejsze słońce. Jeden mały obłoczek znowu uczepił się szczytu Chamossaire, ale tkwił tu teraz przez parę godzin bez ruchu, tak spokojne było powietrze. Białe szczyty i grzbiety, zwłaszcza w stronie północnej, były ostro naświetlone i odstawały wyraźnie od niebieskiej ciemności nieba, posypane śniegiem sypkim i świecącym, jak cukrem. Lasy świerkowe, nabite, napchane tym śniegiem, całe opuszone, też na grzbietach odstawały od nieba, jak w spektroskopie. A wszystkie doliny i stoki, i wnęki były wyraźnie granatowe — wobec tego nadmiaru blasku i światłości.”
„W dole ujrzeliśmy niebo zielone między chmurami, a poniżej inny amfiteatr gór. I poprzez ciemne, rozwiane strzępy chmur głęboką z bliska, słońcem zalaną, brunatną dolinę i jasne pośród niej, rozległe, idące w dal na prawo jezioro — jak płat stężałego światła.”
Rozdział 14
Spotkanie towarzyskie u miss Nory. Oprócz narratorki jest tam Carrizales, pani Malden oraz panna Hovsephian. Carrizales czaruje panią Norę, potem chwilę rozmawiają o chorej Sossé i rozdział kończy się kolonialnym akcentem Carrizalesa
„Czy panie wiedzą, czego oni chcą — ten Abd al-Karim, czego chcą ci Riffeni? — pytał z przepysznymi płonącymi oczami. — Oni przecież chcą — niepodległości!!”
Jak pokazuje historia, w 1925 roku Hiszpania użyła gazu musztardowego aby stłumić walki niepodległościowe w Maroku.
Rozdział 15
Opis największego i najpiękniejszego hotelu w całej okolicy, w którym często odbywają się przyjęcia, na których pojawiają się goście z całej okolicy.
„Filary stiukowe dzieliły salę na zakątki, wiszące liście palm osłaniały te zacisza. Wokół stołów czekały fotele różnych kształtów, mogące dogodzić wszelkim chęciom wypoczynku. Miła muzyka fortepianu, dwojga skrzypiec i wiolonczeli dawała jakieś zatrzymujące dech upojenia. Można było myśleć, że życie jest piękne i wielorakie, że można by żyć długo i zawsze być szczęśliwym.”
Na koncercie w tym pięknym hotelu pojawiają się prawie wszyscy mieszkańcy z sanatorium narratorki. Poznajemy też nowe osoby, anglika – pana Vigila wraz z żoną. Dowiadujemy się, że jest on miłośnikiem polowań oraz tego, że na tych polowaniach parokrotnie został trafiony śrutem innych myśliwych i jego pozostałości tkwią w jego ciele. Rozdział kończy się tradycyjnymi utyskiwaniami pani Saint-Albert na swój wiek
„— Nie patrzę się na życie, oglądam się za nim.”
„— Wstyd jest być starym — powiedziała nagle pani Saint-Albert. Mówiła właściwie do panny Hovsephian, można więc było nic na to nie odpowiedzieć. Ale wszyscy, którzy usłyszeli te słowa, poczuli jakieś skrępowanie. […]
— Jest to sprawa równie kłopotliwa, równie trudna towarzysko, równie wstydliwa jak ubóstwo.”
Rozdział 16
W rozdziale szesnastym poznajemy dwie Rosjanki, jedną poważną, prawie trzydziestoletnią panią Wogdeman oraz drugą, 22-letnią pannę Alicję. Starsza jest przejęta sytuacją w swoim kraju, młoda z kolei rozkochuje w sobie wszystkich mężczyzn. I znów, pierwsze czego się o nich dowiadujemy to ich wygląd
„Starsza z nich, już blisko trzydziestoletnią twarz miała zwiędłą i głęboko zatroskaną sprawami politycznymi”
„W powierzchowności jej, błahej i pospolitej, jedna rzecz zatrzymywała uwagę i nawet budziła zastanowienie. To były jej oczy. Z twarzy szarej, z ust bladych, nawet ze spłowiałych włosów, ściągnęły jakby ku sobie i w sobie ześrodkowały całe natężenie barwy. One jedne były ciemne. Miały kolor brązowożółty, prawie rudy, zupełnie matowy. ”
Alicja:
„Była wysoka, szczupła i giętka. Zawsze widziało się ją niejako od razu, rzucała się w oczy już z daleka. Śmiała się szeroko pełnymi, powabnymi ustami, dając oglądać wiele przepysznych swoich zębów. Miała też duży czarny warkocz, którego nie mogła obciąć mimo sugestii mody”
Cały rozdział w 85% przeznaczony jest Alicji i jej podbojach miłosnych. Dowiadujemy się, że podkochiwali się w niej Courchard, Peynirian, Saint-Albert, Carrizales i jakiś Włoch o którym jeszcze nie było mowy.
Rozdział 17
Wyprawa na tańce do hotelu Toscana, gdzie towarzystwo z pensjonatu narratorki chce zobaczyć jak wyglądają zabawy pospólstwa. (Przypomniała mi się scena z Titanica, kiedy Jack zabiera Rose na prawdziwą imprezę na dolnym pokładzie). Właścicielką Toscany była tęga Hiszpanka (oczywiście znów musiała Nałkowska dodać znaczący element wyglądu). Towarzystwo zajmuje stoliki, delektuje się hiszpańskimi potrawami, panna Alicja flirtuje z wszystkimi mężczyznami a pan Courchaud przybywszy z Indochin zajmuje towarzystwo opowieściami o opium. Wprowadzony zostaje kolejny wątek o znaczeniu antykolonialnym. Nałkowska pokazuje cynizm Zachodu mimochodem. Zaczyna się od niewinnej rozmowy całego towarzystwa o książce Clauda Farrera „Opium”
„Mówiło się o opium i naturalnie o Farrerze. Więc jest tak, jak on opisuje, więc aż do tego dochodzą?”
*Wspomniana książka jest jedną z pierwszych świadectw dotyczących uzależnienia od narkotyków. Pokazuje początkową fascynację, ekstazę, chęć sięgania po coraz większe dawki aż do totalnego upadku.
Courchaud mówi z estymą wielkiego znawcy:
„— Traktuje się to opium jako wielką aferę — mówił z uśmiechem. — W istocie zaś jest to niewinniejsze od alkoholu, z którego nikt przecież nie robi kwestii politycznej. ”
I wtóruje mu pani de Carfort:
„— Tak, tak — zgodził się na jakieś powiedzenie pani de Carfort, dla której również bliskie były zagadnienia kolonii. ”
„Zakaz palenia opium jest niemożliwy, zupełnie niemożliwy. To byłoby takie ekonomiczne wstrząśnienie państwa, jak jakaś rewolucja...”
Nałkowska pisząc Choucas musiała znać oczywiście wojny opiumowe, upokorzenie Chin, zalanie ich tonami opium, uzależnienie milionów Chińczyków od narkotyków i ogromne przyczynienie się do zbudowania bogactwa Wielkiej Brytanii
Rozdział 18
W rozdziale osiemnastym przyglądamy się zabawie karnawałowej. Wszyscy się wygłupiają i przebierają w rozmaite kostiumy. Niektórzy daj się ponieść ułańskiej fantazji i zjeżdżają po schodach na różnych przedmiotach udających sanki. W tych przebraniach karnawałowych każdy chce w jakiś sposób coś powiedzieć o swoich korzeniach, swoim kraju lub swoich tęsknotach. Wiecznie wygłupiający się Est przebiera się za apasza (nie znałem tego słowa oznaczającego przestępcę, bandziora). Carrizals przebrany jest za torreadora. Tocki przebrał się za majtka okrętowego, panie de Carfort wystąpiła jako „cudna, złocista sułtanka”. Pan Saint-Albert przebrał się za araba a jego żona za piękną „tęskniącą za młodością” markizę.
Tylko narratorka przygląda się wszystkiemu z boku, nie wiemy w jaki sposób jest przebrana i czy w ogóle. Patrząc na zabawę pozwala sobie na znaczącą refleksję:
„W pewnej chwili patrząc na tę zabawę, pomyślałam sobie o nich wszystkich, że są jak dzieci. Że są bez opieki, że są wystawieni na wszelkie niebezpieczeństwo. Tak sami, tak na siebie tylko zdani w tym obcym górskim domu wśród śniegów. Któż tu jest, kto by czuwał?”
„Powiedziałam jej o tym swym dziwnym wrażeniu, o tym niepokoju, gdy się tak pomyśli, że wszyscy — zdrowi i chorzy, młodzi i starzy — jesteśmy zbiorowiskiem lekkomyślnych dzieci, za które nikt nie jest odpowiedzialny wobec powagi życia.”
Rozdział 19
Ten rozdział poświęcony jest zmiennej górskiej pogodzie i ziębom, które licząc na wiosnę srodze się zawiodły. W tle wiosenny spacer, oglądanie wystaw sklepowych.
„Nagle zrobiło się ciepło. Znowu woda bębniła w rynnach, płynęła wzdłuż i w poprzek dróg, wylatywała w powietrze z rury sterczącej nad naszą galerią i spadając obmywała ten dziwaczny, wrośnięty w gałęzie drzewa sopel lodowy, o którym pisałam, że był podobny do jemioły. Kawałkami lasów, jeszcze białych w cieniu, szło się, jak zimą. Ale w miejscach odkrytych i słonecznych każdy myślał, że tym razem tak już zostanie, że będzie wiosna. Tak pomyślały też pewno zięby — i tego dnia po raz pierwszy przyfrunęły tutaj na górę. Usłyszeliśmy je, jak śpiewały wszędzie tę swoją króciutką, zupełnie żywą, zawsze jednakową piosenkę — tak samo, jak w moim dalekim domu nad łąkami.”
Z tym „domem nad łąkami”, czyli domem zbudowanem przez ojca Nałkowskiej w Wołominie, narratorka zdradza, że nie jest anonimowym pierwszoosobowym narratorem ale samą sobą, Zofią Nałkowską.
„I okazało się, że zięby nie miały racji. Tego samego dnia po południu chmury okryły wszystko, wieczorem spadł ogromny śnieg, a nazajutrz obudziliśmy się pośród najsilniejszego mrozu, jaki tam w ogóle był. Powietrze stało się nieruchome i dotykalne, jak szkło — od mrozu, słońca i białości; świerki z przywalonymi do ziemi gałęźmi stały bez drgnienia w cudownych, białych płaszczach. Niebo mocno niebieskie dawało twarde tło dalekim szczytom, jakby wydmuchanym ze srebra.”
Króciutki epizod polityczny.
„Pokazaliśmy sobie nawzajem swoje gazety i pomówiliśmy trochę o polityce. Tak, o tych Niemcach, zawsze jeszcze dało się coś nowego powiedzieć. A w szczególności i niejako prywatnie — o naszym własnym Niemcu, panu Fuchsie. Pan Verdy żartował tak:
— Mam szczęście dzisiaj, bo nie spotkałem jeszcze tej małpy, Fuchsa.”
Rozdział 20
W rozdziale tym poznajemy bardziej pana Verdy. Jest on przesiąknięty nienawiścią do Niemców, choć na przykład o anglikach też wypowiada się negatywnie. Później dowiadujemy się, że jego nienawiść nie wynika jedynie z faktu, że w pierwszej Wojnie Światowej Francja i Niemcy byli w przeciwnych obozach, ale jest głównie pokłosiem tragedii osobistej, bo w bitwie pod Marną zginął jego jedyny syn dodatkowo osierociwszy dwoje dzieci. Oglądnie fotografii wnuków staje się przyczynkiem do zwierzeń Vardego. Rozmawia z narratorką o Polsce i w niej znajduje sojusznika w antagonizmie do Niemiec.
Stosunek autorki do Niemiec w tekście Choucas został w bardzo ciekawy sposób przedstawiony. Z jednej strony wyraźnie dystansuje się od stosunku Verdego, pisząc w pierwszych słowach rozdziału:
„Pan Verdy myślał naprawdę, myślał zupełnie poważnie, że Niemcy są jacyś inni, że są gorsi od wszystkich ludzi na świecie. To było coś, czego wcale nie trzeba było dowodzić, coś gotowego od razu, niewątpliwego dla instynktu i rozumu zarazem, aksjomat. Od razu wtedy pomyślałam, że ta wiara musi mu być do czegoś bardzo potrzebna.”
Ale kilka fragmentów dalej niejako daje prawa narracyjne Verdemu, dla którego wydaje się oczywiste, że jako Polka musi również nienawiść do Niemców podzielać:
„Tak, Niemcy to byli już doprawdy ci najwięksi, wspólni wrogowie. To nas poniekąd bratało z panem Verdy, byliśmy bliscy tą nienawiścią. I stawało nam tej nienawiści za wszelkie inne racje i motywy przyjaźni.”
Dalej pojawia się fragment mocno filozoficzny, w którym autorka dystansuje się od koncepcji braterstwa, zdejmuje z tego słowa odium sacrum:
„Musiałam naturalnie godzić się na wszystko, co mówił. A przecież jednocześnie nie mogłam oprzeć się tej myśli, że braterstwem dwóch narodów to jest to właśnie, że będą razem przeciw trzeciemu. I wtedy niemożliwe wydaje się braterstwo wszystkich narodów, braterstwo ludów. Bo przeciw komu?”
Z ostatniego fragmentu rozdziału dla mnie przemawia jakaś wiara w ludzkość, bo czysta nienawiść może być uzasadniona tragedią osobistą, że nie może być wynikiem jedynie przynależności narodowej.
„Pan Verdy był zdrów do śmierci syna. Dopiero potem stracił zdrowie — i dlatego przyjechał znów aż tu., Rozumiałam teraz. Jakże mogliby zamordować mu jego jedynego syna Niemcy, gdyby nie byli najgorszymi wśród narodów. Jakiż sens miałaby ta śmierć, gdyby to byli tacy sami jak inni, zwyczajni ludzie, gdyby śmiertelna walka z nimi nie była prawem najwyższym i ostatecznym, gdyby naprawdę nie była nakazem Boga?”
Rozdział 21
Rozdział ten jest peanem na część Armanki, panny Sossé. Dowiadujemy się, że ma 22 lata, jej pokój wypełniony jest książkami, kwiatami, fotografiami i zabawkami. Jest powszechnie lubiana i często odwiedzana przez wszystkich kuracjuszy.
„Miała wdzięk, który w tej mierze i w tym napięciu rzadko staje się udziałem ludzi. Każde słowo rzeźbiła dykcją jakoś po swojemu, ubierała dziwną melodią głosu, cichego i śpiewnego. Mówiła smutnie i zarazem żartobliwie, z kapryśnym uśmieszkiem małej kobiety, która już bawiła się uczuciami. I mówiąc rozwierała szeroko oczy bursztynowe, patrzące na ludzi ze zdziwioną, lękliwą słodyczą. Tym spojrzeniem radosnym i zatrwożonym witała każdego, kto wchodził.
W jej pokoju, pełnym kwiatów, zabawek i ludzi, zatopionym złotawą światłością lamp, owiniętych jedwabiem, było pogodnie, miło i uroczo.”
Rozdział 22
Panna Sossé znów jest główną bohaterką, tym razem w zwierzeniach w cztery oczy z narratorką. Zwierzenia mało dotykają jej samej, są skoncentrowane na przytaczaniu faktów z historii Armenii a szczególnie Chrześcijaństwa w tym kraju. Nad wszystkim unosi się nutka nostalgii. Jak zauważa narratorka, przytaczane historie nie są funkcją pamięci a wyczytanych lub zasłyszanych faktów
„O swojej Armenii miała wspomnienia raczej z książek może lub opowiadań. Mam wrażenie, że był to dla niej kraj poniekąd — egzotyczny, ta jej własna ojczyzna”
„Zawsze tak mówiła o tej ojczyźnie swojej, jak o kraju dawnym i nieznanym, kraju z bajki. Unikała myślą jego teraźniejszości, pociągało ją to właśnie, co minęło.”
Rozdział kończy się przytoczeniem fragmentu tradycyjnej pieśni armeńskiej oraz modlitwy, gdzie pojawia się mocny akcent filozoficzny.
„Panie, zmiłuj się nad nami,
Panie, zmiłuj się nad nami.
Święta Trójco, ześlij pokój na ziemię,
Daj zdrowie chorymi
Ulżyj cierpiącym!
Powstań, Ojcze nasz, Boże nasz,
Ty, któryś jest ucieczką strapionych,
Przyjdź z pomocą sługom Twoim
I daj zwycięstwo armiom chrześcijan.
O, bądź ucieczką dla ludu armeńskiego!
Panie, zmiłuj się nad nami!”
Sossé mówi, że jest to bardzo piękna modlitwa ale tylko do zdania Ulżyj cierpiącym. I dalej uzasadnia:
„— Bóg nie może dawać zwycięstwa jednemu narodowi w walce z drugim narodem. Ja myślę, że o to prosić nie wolno, nie trzeba...”
W tym jednym zdaniu manifestuje się motto chrześcijaństwa i Sossé tego nie kwestionuje, nie poddaje w wątpliwość, po prostu wierzy. Może to jest klucz do zrozumienia zmarłego papieża Franciszka, który spotkał się z gigantycznym niezrozumieniem, że nie potępił Rosji jako agresora w wojnie z Ukrainą.
Rozdział 23
Wenta dobroczynna w hotelu Palace, gdzie znów w przebraniach narodowych bohaterowie książki sprzedają różne drobne pamiątki ze swoich krajów. Pojawiają się państwo Saint-Albert, Carrizales, Alicja (która znów uwodzi) i pani de Carfort, której poświęcona jest największa część rozdziału. Mówi o swojej tęsknocie do Maroka, opowiada o swojej rezydencji i pokazuje zdjęcia. Mówi również o opiekunce swojego dziecka Marokance Fatmie. Relacjonuje swoją rozmowę z Fatmą, gdzie te cieszy się z faktu, że jej mąż wziął drugą żonę. Dopóki miał tylko ją jako żonę był chorobliwie nieufny i zazdrosny.
„Zapytałam: „a czy naprawdę nie będzie ci wcale przykro, jeżeli cię posłucha i drugą żonę weźmie. Przecież go kochasz”.
„No tak, kocham go, naturalnie. Ale nie chcę, żeby mnie ciągle podejrzewał, nie chcę, żeby przychodził tutaj. Będzie daleko lepszy, jak będzie miał jeszcze drugą-”
I właśnie mąż mi teraz pisze, że naprawdę zrobił się lepszy, odkąd wziął sobie tę drugą żonę. I Fatma jest zupełnie teraz zadowolona.”
Ten fragment można czytać na kilka sposobów, można tutaj widzieć zachłanność i wyzysk de Carfort w stosunku do swojego pracownika, ale ja tutaj widzę jaką myśl emancypacyjną autorki, w której kobieta wybiera niezależność i pracę zarobkową nad siedzenie w domu i usługiwanie mężowi, czego lokalna tradycja od niej wymagała.
Rozdział 24
Rozdział mocno skoncentrowany na sprawach kolonialnych, ale najpierw pani de Carfort oburza się na panna Alicję, na jej „zabawianie się miłością”, prowokacyjny sposób bycia, mówi wręcz, że „kompromituje kobietę”. Jej pogarda ma podłoże nacjonalistyczne bo wyraża swoje niezadowolenie z faktu, że w literaturze młode Francuzki przedstawiana są jako rozwiązłe, tymczasem młode Rosjanka niejako „bezkarnie” robi to samo i nie jest za to piętnowana. Alicja twierdzi, że de Carfort jest po prostu zazdrosna o jej powodzenie wśród mężczyzn. Potem de Carfort rozmawia z Carrizalesem i rozmowa schodzi na ich ulubione tematy
„- Oni rozumieją, co Francja przynosi im w darze, oni zaczynają to rozumieć - mówiła pani de Carfort - Zapewniliśmy im bezpieczeństwo w ich własnym kraju, przynieśliśmy ze sobą kulturę, koleje, irygacje, praworządność. Umieliśmy ich sobie zjednać... Teraz już są ulegli, chociaż zawsze tkwią głęboko w swoich tradycjach i wierze, w swojej dumie, która właśnie tak podoba mi się u Arabów. Państwo wiedzą, o co oni mają największe pretensje do Francuzów? Ze równouprawnili z nimi Żydów, że wolno im teraz wychodzić z getta...
- Ich można zjednać, ale tylko silną załogą wojskową - odezwał się dotknięty słowami pani de Carfort Carrizales.”
W dalszej części rozmowy ponownie potępiają wszelkie ruchy narodowe w Maroku, wspominają Abd al-Karima, przywódcę Rifenów. Rozmawiają też o misjonarzu francuskim Karolu de Foucauld. De Carfort mówi, że jej ojciec zginął w Senegalu, mówi o oficerze poległym w walce, dla nas jest jasne, że zginął kiedy Francja podbijała Senegal. Rozdział kończy się refleksjami pana Tockiego, w których poznajemy go w zupełnie innym świetle. Dotychczas dowiedzieliśmy się że jest świetnym pianistą oraz przeciętnie wyglądającym człowiekiem, gdzie jego wygląd jest w opozycji do jego charakteru. Tym razem autorka przedstawia jego wyważone poglądy bardzo zbliżone jej własnym poglądom:
„Obok mnie szedł pan Tocki i mówił o tym, co dla niego było najważniejsze.
— Wszystko przecież rozumie, jest delikatna, subtelna, mądra. Ale francuska racja stanu — to jest próg. I poza ten próg pani de Carfort przejść nie umie. Może, jak Carrizales, oburzać się, że tamci chcą — niepodległości. Może, jak Curchaud, uważać, że opium jest nieszkodliwe, ponieważ utrzymuje w równowadze budżet państwa...
W przelotnych światłach widziałam jego twarz z brzydkim grymasem ust, wyrażającym prawdziwą mękę serca. Mówiąc, niepotrzebnie zaciskał i rozplatał swe palce, i nawet wyciągał je ze stawów, jak ludzie prości.
— Ci Arabowie tam, ich domy, ich ojczyzna dla niej — cóż to jest, nawet dla niej, która ich lubi... I więzienie Abd-el-Kadera, i śmierć tego misjonarza — coś z tego zawiera się w całym pięknym jej życiu tam, za którym tutaj tęskni, w jej arabskim domu, w ogrodzie z palmami, nawet w jej samochodzie i wierzchowcu...
Na koniec autorka zdradza jeszcze jeden szczegół dotyczący Tockiego i okrasza go własnymi przemyśleniami.
„Pan Tocki kochał panią de Carfort, ale nie godził się na nią. Tak bywa często między ludźmi. I kto wie, czy to. nie jest najgorsza forma nieszczęśliwej miłości.”
Należy zadać sobie pytanie, czy to co tutaj autorka nazywa miłością nie jest po prostu zakochaniem czy innym zauroczeniem. Czy prawdziwa miłość może iść w parze z potępieniem charakteru człowieka?
Rozdział 25
Górska wycieczka i ujmujące opisy przyrody. Kolejny powiew wiosny i malowanie przez autorkę różnic między ciepłymi dolinami i zimnymi szczytami.
„Po dniu mglistym zrobił się wieczór pogodny, słońce zachodziło w świetności wszystkich kolorów. Ogromny dół zboczy i dolin wypełniał się ciemnością mleczno-granatową, białe szczyty różowiały ponad smugami obłoków, jakby narysowane w powietrzu. Lekki mróz nadciągał razem z ciemnością. A o tej samej chwili tam w dole pachniała ciepła ziemia i pierwsza zieleń drzew owijała się w liliowe woale zmierzchu.”
Dominuje malarskość opisu, autorka dotyka praktycznie tylko zmysłu wzroku, bogaty, metaforyczny język ale jest to chwila zapamiętana oczami. Niczego nie słychać, nic nie pachnie i nic nie smakuje.
Rozdział 26
Rozdział koncentruje się wokół jedynego Niemca w całej społeczności – Fuchsa. Wszyscy się od niego dystansują, a niektórzy, jak pan Verde, wyrażają się o nim wulgarnie. Jego pobyt w sanatorium jest pokłosiem ran odniesionych na wojnie. Fuchs dodatkowo pokazuje swoją zadziorność i wszystkim mówi, że jak tylko wróci do Niemiec od razu chce z powrotem wstąpić do wojska. Nie jest jednak fanatykiem, ma swoje powody. Dla niego faktem usprawiedliwiającym Niemcy jest utrata Alzacji i Lotaryngii, które od zakończenia wojnie francusko-pruskiej były częścią Niemiec a po I Wojnie Światowej zostają od Niemiec odłączone. Autorka ponownie wprowadza Rosjankę - panią Wogdemen - którą poznaliśmy w rozdziale 18, jako jedyną wnikliwą obserwatorkę ludzi. Jedynie ona próbuje zrozumieć Fuchsa. Wodgeman stawia siebie w pozycji neutralnej, nie wchodzi w koalicje, dlatego autorka pisze o niej w następujący sposób:
„Była za drzwiami życia — poza przyjaźnią, poza wszelką słodyczą porozumienia. Nawet panna Alicja, tak wyrozumiała, tak — można powiedzieć-— mało na ogół wybredna, nie zauważyła go nigdy jako możliwego niebezpieczeństwa.”
To ostatnie słowo jest zastanawiające, dlaczego ta empatia i neutralność została określona słowem „niebezpieczeństwo”? Czy naganne jest w oczach autorkę pozostawanie na uboczu i nie wchodzenie w koalicje? Ciekawym zabiegiem jest samo wprowadzenie tej postaci. Autorka w narracji pierwszoosobowej sama jest uczestnikiem wydarzeń, ale odnoszę wrażenie, że poprzez panią Wogdemen wypowiada swoją własne osądy, ale poprzez ten zabieg niejako się od nich dystansuje. Czyżby owym niebezpieczeństwem było to wykluczenie z bliższych relacji na jakie osoba tak bardzo neutralna siebie naraża? Czy ludzi tak bardzo chcę być w swoich bańkach, że boją się tego głosu rozsądku, który zaburza im komfort własnych osądów?
Ceną za niezależne myślenie jest często społeczne wykluczenie. "Słodycz porozumienia" rodzi się gdy jesteśmy z ludźmi myślącymi tak samo jak my. Przytoczę mój ulubiony cytat z Marka Twaina "Ilekroć znajdziesz się po stronie większości, zastanów się przez chwilę".
Nie jestem religijny, ale lubię czytać Biblię. Tam też (Mt, 7, 13-14) jest dobry fragment wpisujący się w owe ciepełko:
Wchodźcie przez ciasną bramę! Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą.
Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują!
Warto przytoczyć wypowiedzi pani Wogdeman z tego rozdziału
„— Cóż mogą wiedzieć o tym ci, którym wojna dała zwycięstwo albo wyzwolenie. Jeżeli z tej otchłani wynieśli poczucie zaspokojonej słuszności — taką zdobycz niewątpliwą, talizman pociechy i balsam na wszystkie rany...”
„— Ale najcięższa na pewno i śmiertelna dla niego jest rana ambicji, na zawsze poniżona miłość własna... jego rany są zawsze otwarte i dlatego nie może być zdrowy.”
„— Nie, nie, panna Sossé nie jest tak nieszczęśliwa. Armeńczycy zachowali nie uszkodzoną dumę tych, którzy cierpieli niewinnie. Ich mękom współczuje wszystko, co jest szlachetne w Europie i Ameryce. A ten Fuchs — który chce jeszcze zemsty, chce odwetu — czyż może powoływać się moralnie na doznane krzywdy, skoro przecież wiedzą wszyscy, skoro musi wiedzieć sam — i nie ma złudzeń... A walczył wtedy jak inni — i także cierpiał...”
„— Gdy patrzę na niego, zdaje mi się, że on żyje zbyt długo, że na parę lat przeżył swą śmierć. To jest nie takie rzadkie zjawisko. Przeżył swą śmierć, by tym lepiej, tym dokładniej ją poznać. Czuje się, że on umie ją już na pamięć — do ostatniego tchu. Jaki ciężki musi być moralny wysiłek zwyciężonych — zwyciężonych słusznie — by sobie to jakoś wewnątrz umotywować, jakoś sobie z tym poradzić, jakieś z tego znaleźć wyjście — choćby już tylko na własny użytek, choćby przeciwko wszystkim...
— Siła moralna daje wyjście z najcięższej doznanej krzywdy. Ale Fuchs nie ma wyjścia. Jego męka to jest na próżno zmaganie się z prawdą klęski bez ratunku i bez usprawiedliwienia.
— Pani myśli, że on to czuje?
— Myślę, że on to czuje. I dlatego wydaje mi się bardziej umarły niż panna Sossś i niż ten biedny Est, umierający na przemian pośrodku żartów i rozpaczy...”
W rozdziale tym pojawia się też pani Nora, autorka informuje, że kiedyś właśnie u niej w pokoju poznała panią Wogdeman. Autorka po raz drugi w książce opisuję Panią Norę „leżącą nago” i przyjmującą gości. Wydawało mi się to intrygujące na początku dwudziestego wieku, ale okazuje się, że w tym czasie sporą popularnością cieszyła się sanatoria, w których nudyzm powszechnie akceptowany.
Rozdział 27
Autorka i jej partner wybierają się na spacer z państwem Saint Albert aby zejść w dolinę i tam zjeść śniadanie. Sporo opisów przyrody, trudu pokonywania stromych szlaków usypanych kamieniami. Pani Saint Albert zaczyna się zwierzać autorce i znów mówi jedynie o swojej starości. Na uwagę autorki, że jest kochana przez swojego męża odpowiada:
„— On, jest zbyt daleko. Wychyla się do mnie i nic nie może dla mnie. Jest bezsilny.
[…]
— Jego młodość mię męczy i krzywdzi. Jakże mogę chociażby obrócić się za nim, chociaż go dostrzec. Jakże ja mogę wespół z nim, obok niego przeżywać tę moją osobną, własną sprawę. Ja go wcale nie widzę — poprzez to straszliwe. Ja muszę się skupić, zgłębić, muszę zebrać wszystkie siły, żeby jakoś, żeby móc...”
Rozdział 28
Pani de Carfort wraz z narratorką odwiedzają pana Esta. Pani de Carfort odwiedza go codziennie po obiedzie. Est jest Żydem urodzonym w Rumuni, jest najbardziej chory z wszystkich kuracjuszy, wymaga największej opieki medycznej.
„Uśmiechnął się, gdy weszliśmy, rozjaśniła się jego brzydka, smutna twarz. Ta urocza kobieta była jego ostatnią radością.”
Znów pojawia się przymiotnik „brzydki” w odniesieniu do osoby.
W pani de Carfort zauroczony jest zarówno Est oraz pan Tocki.
„Patrzyłam na panią de Carfort, która była zawsze taka niedostępna i taka surowa, która nie mogła po prostu znosić tak samo nieszczęśliwie w niej zakochanego Tockiego. Teraz jej uśmiech pełen był tkliwości, a oczy powleczone łzami. Tak. Bo smutna miłość Esta pełna była wdzięku, a miłość Tockiego była go zupełnie pozbawiona.”
Est utyskuje na los Żydów, mówi, że nigdzie ich nie lubią, wspomina o tym, że jego wyrzucili z Rumunii. Fantazjuje na temat zbrojnej walki Żydów w calu zbudowania swojego państwa w Europie.
Rozdział 29
Spacer górski i dobór towarzystwa, uwypuklenie antagonizmów między panią de Carfort i Alicją. Alicja bawi się wszystkimi mężczyznami, dodatkowy wydaje się obłudna. Mówi pani Saint-Albert, że nie będzie kokietować jej męża a robi coś odwrotnego (inna sprawa, że pani Saint-Albert nie ma nic przeciwko).
„Bo można sobie było myśleć z panią de Carfort, że panna Alicja jest niesmaczna w swej zalotności, że posługuje się środkami pociągania uwagi mężczyzn zbyt obcesowymi, że jest niewybredna. No tak. Ale jakichkolwiek używała środków — jej cel był jeden, zgodny z naturą, z wiosną i pięknością.”
Autorka wyraźnie trzyma stronę Alicji a zdanie „jej cel był jeden, zgodny z naturą, z wiosną i pięknością” jest pochwałą dionizyjskiej strony życia.
„Panna Alicja, idąca przodem z panem Curchaud, w pewnej chwili zawołała do siebie pana Saint-Albert. Szło jak gdyby o to, że chciała być prędzej na dole, by napić się wody, bo miała pragnienie. I czy pan Saint-Albert nie zna bliższej drogi...
Tak zabezpieczywszy sobie tyły […] z całą już swobodą żartowała z towarzystwem. Na złość panu Curchaud, jego brała pod rękę, przechodząc spadzistości, jemu kazała rwać trudniej umieszczone fiołkowe krokusy i cytrynowe primavery, a później rzucała je, gdy jej zawadzały.”
Pod koniec rozdziału z kolei zaprzecza swojemu zachowaniu w następujących słowach do autorki:
„— Ale ten Saint-Albert rzeczywiście daje mi do myślenia. Pani pamięta, że przecież wymogłam na nim, żeby mnie nie prześladował, żeby wcale nie zwracał na mnie uwagi. Tymczasem sama pani widziała wczoraj, nieprawda? Przez całą drogę po prostu mnie nie odstępował. Jest mi doprawdy przykro — ze względu na nią. Wydaje się bardzo zazdrosna. Przy jego usposobieniu to musi być nieszczęśliwa kobieta...”
Rozdział 30
Rozdział mocno filozoficzny z myślą przewodnią „internacjonalizacja Boga”. Rozwinięcie myśli Armenki Sossé, która mówi, że nie wolno prosić Boga w modlitwie o zwycięstwo. Tocki chełpiący się neutralnością Szwajcarii, kreśli utopijne wizje zahaczające o opowieści o biblijnej Wieży Babel:
„Mianowicie, że jest możliwe — dla zrealizowania pewnej określonej koncepcji bytu socjalnego, a więc — i moralnego — pogodzić i połączyć to, co wszędzie indziej wydawałoby się do pogodzenia niemożliwe: języki, rasy, i religie — nie tylko różne, ale przeciwne sobie, a nawet wrogie. Ten wzór niezwykły, czyniący z ludności mieszanej silny naród, jest nauką, daną światu, jak ze zwalczających się narodów uczynić ludzkość.”
Tocki twierdzi, że w wielu wojnach przeciwne strony szły w szranki z żarliwymi modlitwami do swoich bogów o zwycięstwo, więc samo modlenie się do jednego Boga miałoby się przyczynić do jedności ludzkości. Jednocześnie w jego argumentacji pojawia się błąd logiczny:
„Właśnie W tym gorszącym zaślepieniu wieków pierwsza zrobiła wyłom Francja. Jej wojska szły w bój bez modłów o zwycięstwo. I przyjdzie czas, gdy wszystkie narody zrozumieją neutralność Boga. Nastąpi Jego internacjonalizacja. A wtedy wojna stanie się niemożliwa, utraciwszy swoją sankcję.”
Francja walczy bez Boga na ustach, ale jednak walczy…
W tym wszystkim wyczuwam jakąś skrajną dumę narodową Szwajcara Tockiego, który chciałby aby wszyscy poszli drogą Szwajcarii, zapominając o tym, że zachowanie neutralności rzadko kiedy jest możliwe…
Pani de Carfot po raz kolejny w książce okazuje się erudytką wplatając do dyskusji dwóch teologów Wilfreda Monoda i Leonharda Ragaza, których każdy na swój sposób próbował z kontrowersyjne sposoby uciekać od jednaj słusznej drogi kościoła.
Rozdział 31
Pani Wogdeman zwierza się narratorce. Opowiada o tym, że posługuje się swoim panieńskim nazwiskiem a faktycznie po mężu, który jest wysoko postawionym bolszewikiem, nosi inne. Pani Wogdeman żyje gigantyczną klęską moralną. Wie, że rewolucja była potrzebna bo walczyła z całym złem poprzedniego systemu ale zobaczyła, że:
„Zmieniło się bardzo wiele. Ale to jednak zostało, to właśnie: wojna, więzienie i władza życia i śmierci jednych nad drugimi...”
Przejmujące są słowa narratorki po wysłuchaniu opowieści pani Wogdeman:
„Wysłuchałam tego wszystkiego i milczałam. Cóż mogłam powiedzieć? Jakże miałam ją pocieszać, skoro ona tak właśnie myślała, tak to czuła. Skoro cierpiała bardziej nad krzywdą wyrządzoną, niż inni cierpią z powodu krzywdy doznanej. Skoro wierzyła kiedyś w dobro tej sprawy, a teraz znieść nie mogła rzeczywistości rewolucji zwycięskiej — i ze swym bankructwem moralnym przyszła aż tu, by przynajmniej nie widzieć, by zapomnieć...”
Rozdział 32
Nagłe zniknięcie państwa Saint-Albert staje się pożywką dla teorii spiskowych. Pan de Fleche dowiedział się, że zmarł pierwszy mąż pani Sain-Albert i możliwe, że to było powodem wyjazdu. Urocza panna Alicja z kolei twierdzi, że wyjechali z jej powodu, bo za bardzo kusiła pana Saint-Alberta. Dowiadujemy się również, że obecny mąż pani Sain-Albert jest bratankiem ex-męża.
Pani de Carfort przynosi kolejną smutną wiadomość o wyjeździe Esta, który bliski śmierci zapragnął umrzeć w swojej ojczyźnie.
Rozdział 33
Rozdział bardzo dziwny – autorka przyznaje, że chadza na spacery z państwem Vigil, z którymi można rozmawiać jedynie na określone tematy:
„Toteż z państwem Vigil najczęściej mówiło się o polowaniu, o zwyczajach łowieckich u nas i u nich, o różnych gatunkach ptaków i innych zwierząt do zabijania. Psy także były ogromnym tematem, który po prostu nie wyczerpywał się nigdy. Dużo też można było mówić o fotografii, o różnych aparatach i rodzajach klisz, i o zdjęciach, które się nie udały. Bo państwo Vigil byli młodzi, weseli, pełni życia i stanowili miłe towarzystwo na takim spacerze.”
I zaraz za tym:
„Za to o innych rzeczach nie można było z nimi przyjemnie mówić. Na przykład jeżeli szło o książki, to pan Vigil nie czytał zupełnie nic, a pani Vigil najbardziej lubiła powieści baronowej Orczy. Jeżeli zaś szło o ludzi, to państwo Vigil mieli niezmiernie dużo uprzedzeń różnego rodzaju. Zresztą pogardzali prawie każdym narodem, wyśmiewali Francuzów i Hiszpanów, brzydzili się Murzynami, a Irlandczyków uważali za zbójców i morderców.”
Trudno mi sobie wyobrazić, że autorka spędzająca sporo czasu na karmieniu ptaków i rozmawiająca z Sossé o cierpieniu szczurów miło gawędzi sobie o polowaniach z szowinistami nie posiadającymi jakichkolwiek inklinacji erudycyjnych. Czyżby pierwszy z przytoczonych cytatów był głęboko ironiczny? Jeśli taka była intencja autorki to „miłe towarzystwo” oraz, że chadza na te spacery z nimi z jakąś częstotliwością z własnej woli temu można przeczą. A może to partner autorki lubował się w polowaniach? Wiemy, że Nałkowska była w sanatorium w Szwajcarii z Gorzechowskim, który jako wojskowy i domowy tyran pasuje do kogoś lubującego się w polowaniach.
Rozdział kończy się uwagą, że szowinistką jest też miss Norah, która przyznaje, że nienawidzi Irlandczyków.
Rozdział 34
Bardzo poetycki rozdział, niesamowite opisy przyrody podczas romantycznej wycieczki narratorki ze swoim partnerem, najpierw samochodowej a potem łódką.
„Jak morze — dalekie góry mają tę cudowną nierealność oświetlenia i kolorii, nietrwałość perspektywy, nieuchwytność konturów i granic, w których nic nie jest przesądzone — i zawsze jeszcze zupełnie na nowo może się stać. Nic nie jest bezpowrotnie wiadome, a wszystko jeszcze raz możliwe.
Z przeplatania się mgieł białych, różowych i zupełnie złotych, z jasnozielonych okien między obłokami w niebie, z sypiących się wieczorami na szczyty i doliny płatków mosiądzu, z puchów światła liliowych jak bez, poprzez wszystkie natężenia nieprzeliczonych błękitów aż do najciemniejszego, aż do zupełnie czarnego — wynika to, co może nie jest prawdziwe, ale jednak jest prawdopodobne: dobro życia.”
Dla mnie ten opis to małe arcydzieło, to jak patrzenie na obrazy impresjonistów. Jak Monet malujący te same miejsca przy różnym natężeniu słońca, tak Nałkowska namalowała słowami ten mariaż doznań i piękna przyrody.
Jest to jedyny rozdział w którym dowiadujemy się, że narratorka jest tutaj z kimś, z kim łączy ją jakiś związek. Choć wymiana zdań jest dalej zdawkowa, jest znacznie obszerniejsza niż rozmowa przy karmieniu ptaków z pierwszego rozdziału.
„Bo wobec każdej na świecie piękności, tu i tam — właśnie tam, gdzie byliśmy i gdzie powrócimy — powtarza się i trwa już odtąd niezmiennie to: my dwoje.”
Z pamiętników Nałkowskiej wiemy, że była on w szwajcarskim sanatorium ze swoim mężem i w tym świetle odczytujemy Choucas. Posługując się natomiast jedynie słowami tej powieści, nic nie jest do końca jasne. De facto nie możemy być pewni nawet statusu ontologicznego owego partnera, bo równie dobrze moglibyśmy przyjąć interpretację, że jest on wytworem wyobraźni narratorki i żadne słowo powieści temu nie zaprzeczy. Zagadką pozostaje dla mnie, co autorka chciała przez to osiągnąć i na ile był to w ogóle jej świadomy zabieg. Przyznaję, że mnie to zaintrygowało i w mojej ocenie wzbogaciło narrację.
Rozdział 35
Okazuje się, że państwo Saint-Albert nie wyjechali za daleko. Opuścili oni tylko sanatorium, w którym mieszka narratorka i przenieśli się do innego, położonego w niższych partiach gór, zgodnie z zaleceniami lekarskimi. Narratorka otrzymała list od pani Saint-Albert, w którym zaprosiła ją do siebie. Skorzystała z zaproszenia i następuje ciąg dalszy wyznań pani Saint-Albert. Mówi, że zna swojego męża od wielu lat, od dzieciństwa gdy przyjeżdżał w odwiedziny. Pani Saint-Albert mówi, że była dla niego ciotka albo prawie matką. Kiedy dorósł, zbliżyli się do siebie podczas którejś z wycieczek konnych. Cały czas narzeka na ich różnicę wieku (przypomnijmy, chodzi o 10 lat).
„To jest niemoralne, że resztą swego życia żeruję na jego młodości. On to wszędzie pociąga mnie za sobą, wydźwiga na powierzchnię, przez niego mogę być w podróży, chodzić po górach, iść i wracać — żyć. Ale ja już nie chcę tego, chcę ciszy i śmierci. Czyż to wreszcie nie jest zrozumiałe, czyż to nie jest jasne?...Jego miłość mię męczy, jego miłość mię — obraża. Gdyby nie on, już bym przecież nie żyła. To on — po raz drugi — mię odratował...”
Rozdział 36
Sossé rozmawia z narratorką, choć jest to bardziej monolog z jej strony. Mówi o religii, o swoim kryzysie wiary i o tym, że de Fleche pomógł jej się nawrócić. Jej kryzys zrodził się z pytań o sens zła, dlaczego Bóg pozwolił na rzeź Ormian w Turcji. Ale znajduje uzasadnienie dla istnienia zła w świecie zwierząt. Zła w sensie zadawania bólu innym chęcią przetrwania. Mówi też o tym, że zwierzęta są zdolne do miłości i przytacza przejmującą opowieść o szczurach:
„Bo pamiętam taką rzecz dziwną, chociaż rzeczywiście nieważną. O szczurach. Były w kurniku — u nas, jeszcze w domu — i zabierały jaja z gniazd kurzych. Zastawili pułapkę i wreszcie złapał się jeden szczur. Ale na drugi dzień znowu zginęło jedno jajko. A po paru dniach dziewczyna znalazła wewnątrz gniazda kur siedem zdechłych, malutkich szczurów, przywleczonych tam umyślnie na to miejsce i zostawionych. Wie pani, co się stało? Ten szczur złapany — to była samica, która karmiła te małe. I po jej śmierci został samiec, który widział, jak jego małe bez matki powoli umierały z głodu. I kiedy wreszcie wszystkie zdechły, wyniósł je w zębach z nory, by — ja nie wiem — pokazać może tę swoją krzywdę i mękę, przerazić ludzi tym widokiem, który dla niego był straszliwy... Czy może zwariował i dlatego tak wynosił te dzieci umarłe...”
Przytacza słowa pani de Carfort mówiąc, że Bóg nie chce zła ale na nie pozwala. Z podziwem wypowiada się zarówno o pani de Carfort jak i o Tockim. Punktem zwrotnym w Sossé było poznanie pana de Fleche, który pomógł w jej nawróceniu, w poszukiwaniu wiary
„Pan de Fleche pytał się jeszcze: czy nie myśli pani, że On cierpi, nie mogąc przezwyciężyć zła świata i cierpienia ludzi? Jest najwyższą Miłością, która nie osiągnęła jeszcze swych celów ostatecznych. I pochylony nad rodem ludzi, szuka w nich i kocha w nich właśnie tę mękę z powodu zła. Bo tylko poprzez ludzi świat, przez Niego stworzony, osiągnąć może dobro. To pan de Fleche powiedział mi, że Miłość doskonała nie jest wszechmogąca. A zrozumieć to można i droga do tej prawdy jest poprzez Górę Oliwną, poprzez słowa modlitwy Chrystusa...”
Rozdział 37
Panna Alicja zwierza się narratorce, że miała romans z Saint-Albertem a następnie wyznaje, że pierwszy raz w życiu się zakochała a obiektem jej uczuć jest de Fleche. Opisuje swoją miłość i cierpienie na kilku stronach, cierpi i rozpacza bo wie, że on kocha pannę Sossé. Pyta narratorki, czy to możliwe, że tak silne uczucie może być tylko jednostronne. Narratorka nie odpowiada ale przyznaje przed czytelnikami, że wie jak bardzo to może być możliwe.
„— Kochając jestem głodna. Męczę się i nic nie rozumiem. Chcę jego pocałunku, a boję się dotknięcia jego ręki. Nie wiem, co mówić, ukrywam się i zdradzam, uciekam przed nim, chociaż mnie wcale nie goni, ale łapię się sama i znów przychodzę. Wciąż sobie układam, co mu powiem — i zapominam wszystko za chwilę, gdy tylko go zobaczę”
Rozdział 38
Partner narratorki zauważa, że wiosna coraz bardziej wygrywa z zimą, ptaki rzadziej korzystają z ich dokarmiania i same znajdują pożywienie. Coraz więcej kuracjuszy opuszcza sanatorium. Wyjechali państwo Vigil, pan Verdy, pani Molden, pan Costa, Tocki zbiera się do wyjazdu. De Carfort zostaje jeszcze całe lato. Sossé jest zbut chora aby wyjeżdżać a de Fleche zostaje z miłości do niej.
Rozdział 39
Alicja nadal cierpi z powodu miłości do de Fleche. Intrygujące są następujące słowa:
„A pamiętałam przecież, jak powlekała się nagłą bladością jego spokojna twarz, gdy zobaczył gdzieś w tłumie innych ludzi pannę Alicję.”
A następnie:
„A jednak trudno mi było pozbyć się obawy o los Sossé, gdyby się miała dowiedzieć, gdyby tamto stało się jawne i oficjalne.”
Zakończone takimi przemyśleniami:
„Pan de Flèche był tak spokojny i opanowany, że niemożliwością było odgadnąć, czy odbywała się w nim jakaś walka wewnętrzna, czy zmagały się w nim te dwa odmienne światy powabu. Myślałam czasami, że oba te uczucia może naprawdę nie wchodziły sobie w drogę, że może były razem obok siebie i trwały jakoś zgodnie w tym człowieku.”
Dlaczego jego twarz zachodzi bladością na widok Alicji? Co miało stać się jawne i oficjalne? Ostatni fragment sugeruje, że Alicja również mu się podoba, ale nawet jeśli to chyba jest to naturalne, że kochając kogoś wciąż zauważasz atrakcyjność innych ludzi.
Rozdział 40
Pan Saint-Albert odwiedza narratorkę i dopowiada dalszą część historii. Żali się, że między nim a żoną jest coraz gorzej. Mówi, że po śmierci jej pierwszego męża jest jeszcze gorzej. Wyjawia też okoliczności ich rozstania, kiedy po 15 wspólnych latach on odszedł do młodszej kobiety. Pani Saint-Albert pomimo drugiego małżeństwa nie może się pozbierać po tamtej stracie.
„Bo sprawa cała była inna i zupełnie prosta. Że mianowicie nie on — na przekór wszelkim warunkom — był kochany, ale tamten, który umarł.”
Rozdział 41
Narratorka odwiedza panią Saint-Albert i ta zwierza się z wielkiej miłości do pierwszego męża i niemożliwości pogodzenia się z jego śmiercią. Znów powtarza, że nie chce żyć.
„— Droga pani — powiedziała teraz niespodzianie pani Saint-Albert — chce pani wiedzieć? Miałam umrzeć, bo nagle pojęłam, że póki on żył, zawsze jeszcze wszystko było możliwe, ponieważ zawsze, ponieważ o każdej chwili miałam nadzieję, że jednak gdzieś go spotkam na drogach świata i że mu powiem. Nie wiedziałam przedtem, że żyję właściwie tylko tą myślą, że mu powiem. Każdą przeżytą sprawę, każdy dzień i godzinę, ujmowałam sobie w słowa, przeznaczone dla niego. Każdą mękę i tęsknotę, nieustającą moją tęsknotę, niezmęczone marzenie o nim. Wszystko miałam mu powiedzieć. I nie powiedziałam mu nic. Nie dowiedział się nigdy, co było, gdy sama postanowiłam odjechać, by zejść mu z oczu, gdy sama odjechałam, mogąc zostać, bo ostatecznie na pewno pozwoliłby mi tam gdzieś blisko być i patrzyć na ich szczęście... Co dnia układałam długie, cudowne listy, pełne zaklęć, pełne szału — i nie napisałam ich nigdy — przez głupią ambicję, przez obawę śmieszności, przez co, już nie wiem. Co dnia myślałam, że nagle tam oto przyjadę — i może natrafię na chwilę, że zmęczył się swoim tamtym szczęściem, że się zniechęcił, że znajdzie się na mnie jakieś małe, jakieś ostatnie miejsce w jego życiu. I nigdy nie pojechałam...”
Rozdział 42
Dzień wyjazdu narratorki, żegna się z tymi, którzy jeszcze zostali. Wie, że ten fragment życia zostanie z niż na zawsze:
„Żegnając tamto miejsce, myślałam sobie, że w biegu życia nie można wyróżnić jakiegoś początku i końca, że nic nie da się twardo zaniknąć w swoje dzieje. Każda rzecz sięga przed swój początek i wyrasta poza swój koniec, łączy się i przeplata z innymi. Że wszystko w życiu raczej trwa, niż zaczyna się i kończy.
Bo kiedy tam przyjechaliśmy, nic właściwie się nie zaczęło. Tylko życie nasze przeplotło się z życiem tamtych ludzi. I teraz, kiedy wyjeżdżaliśmy, nic się też nie kończyło.
Nawet gdy ktoś umierał, to jego sprawy nie były tak zupełnie zamknięte i załatwione.”
Wspomina też, że już po wyjeździe dowiedziała się o śmierci pani Saint-Albert choć nie do końca jasne są okoliczności jej śmierci. Czy zmarła bo tak mało miała już w sobie woli życia, czy też aktywnie pomogła swojej śmierci. Narratorka pozwala sobie na słodko-gorzką konstatację:
„ Jednakże gdy tam byłam przez te miesiące wśród ludzi mówiących różnymi językami, to czułam zawsze, że przecież więcej między nimi było rzeczy podobnych niż niepodobnych. I że to, co było między nimi podobne, było właśnie ważniejsze, było doprawdy — najważniejsze. A to, że w różnych miejscach ziemi porozumiewają się innymi brzmieniami, że mają trochę inny kolor oczów albo włosów, że mają trochę inne gusty i przyzwyczajenia — to jest mniej ważne. Ale to właśnie, to już wystarcza, by było tak, jak jest. By było między nimi niezrozumienie, nienawiść, by była wojna. I by na próżno panna Hovsephian powtarzała swoje naiwne słowa, że jeden naród nie po-winien uciskać drugiego. ”
Rozdział kończy się wyznaniem panny Sossé, że udało jej się przekonać de Fleche aby wyjechał.
Rozdział 43
Wiosna w rozkwicie żegna narratorkę. Ostatni raz patrząc na sanatorium jej myśli wędrują do panna Sossé i jej modlitwy
„Panie, zmiłuj się nad nami,
Panie, zmiłuj się nad nami,
Święta Trójco, ześlij pokój na ziemię.
Daj zdrowie chorym,
Ulżyj cierpiącym!”
Komentarze
Prześlij komentarz